This post is also available in: English (angielski)
Nie miałam pojęcia, że moje włosy są już tak platynowe dopóki nie usiadłam na tle Indianki, która przecierała szmaragdowe oczy czerwienią. Piękna, zapatrzona w dal na ludzi przy kawiarnianych stolikach.
Zjadałam właśnie domowy placek kukurydziany z falawelami i czerwoną kapustą. To była krótka malownicza chwila w środku posępnego stycznia. Choć do tej pory lubiłam swoje siwiejące kosmyki, nagle przestraszyłam się czasu, który właśnie mijał mnie na jednej nodze. A ja sterczałam dopiero nad drugim rozdziałem “Stu lat samotności” i jeszcze nic nie rozumiałam. Kim byłam, kim jestem? W Indiance nie było przemijania. W kruczoczarnych włosach miała wpięty turkusowy pióropusz rozłożony niczym promienie.
Być może ta dziewczyna, planowała właśnie podróż. Na Madagaskar? Do Aleksandrowa? Olbrzymia mapa rozpościerała się także w zasięgu mojego wzroku. Zaczęłam wyliczać na głos: Nowa Zelandia, Kongo, Zimbabwe, Madagaskar, Peru, Grenlandia. Jednak trochę wydawało mi się jakby już, tam kiedyś była. Zbiegałam po zielonych miękkich pagórkach w środku lata do nieskończoności. Przez plastikowy, transparentny dach nade mną zaglądało zmokłe słońce. Kawa, którą piłam, była gorąca i miała kolor soczystej ziemi z ogrodu, w którym się wychowywałam.
Niebieski rower dawno zardzewiał i ktoś ostatnio zaparkował go przy wejściu do szpitala. Kiedy wyszłam na ulice mój sen potknął się na chodniku tuż przed brazylijskim sklepem. Widok zakrył autobus. Ale mi pozostał magiczny szalik z żółtym i różowym tygrysem, prezent od siostry. Owijam się nim każdego dnia, żeby nie zgubić ułamka wieczności, który czasem jest zwykłym kawałeczkiem tynku po remoncie.
P.S. Piękny szalik jest z polskiej firmy Kabak. 🙂