This post is also available in: English (angielski)
Zaczyna się na dworcu Gare Du Midi, gdzie wysiadam z pociągu pomalowanego sprayem i niemal od razu biegnę po gofra z cukrem. W tle gwiżdżą pociągi do Amsterdamu, Paryża, Londynu. Ale ja chcę być tylko w Brukseli. To tu przyjechałam, żeby spotkać się z przyjaciółką w połowie drogi.
Szary wiadukt, to z niego najpierw widzę miasto. Ozdobne kopuły są tu rzadkością. Na ceglanym budynku lśnią niebieskie, limonkowe i różowe paski. Ach ten wyluzowany francuski, który chciałabym zrozumieć. Stare i nowe tramwaje ze skórzanymi siedzeniami. Murale kwitną jak drzewa.
Brukselski kot tym razem jest żółty i szczerzy zęby ze ściany budynku w Les Marolles, dzielnicy, która przyciąga nas najbardziej. Pełno w niej kawiarenek, winiarni, i vintage sklepików. Ale przede wszystkim panuje tu przytulny klimat wolności.
Na ulicach mijamy ludzi w maskach lisów, wilków, ptaków i innych dzikich zwierząt. Od dwóch lokalnych dziewczyn dowiadujemy się, że właśnie trwa “Carnaval Sauvage“, czyli “Dziki Karnawał”. Autonomiczny festiwal i zarazem buntownicza tradycja w tej brukselskiej dzielnicy antyków, sięgająca protestu w 1969 roku. Wtedy po raz pierwszy lokalni mieszkańcy wystąpili przeciwko wysiedlaniu ich z tego obszaru.
Ten niszowy brukselski festyn pozostał więc sprzeciwem przeciwko brukselizacji. Czyli burzeniu dawnych lokalnych przestrzeni z charakterem i zastępowaniu jej funkcjonalnymi acz bezdusznymi budynkami.
Anarchistyczna radość wypełnia plac du Jeu de Balle, gdzie uczestnicy rozpalają wielkie ognisko i tańczą w rytm bębnów. Obserwujemy wszystko z okien równie rewolucyjnej restauracji Le Chaff, a potem przyłączamy się.
Nic się nie zmieniło, dokładnie jak dwadzieścia lat temu, przepełniają nas ideały. Tu i teraz wierzymy, że życie polega na całkowitym byciu w jego ulotnych chwilach.
Tak, to możliwe, znamy się ze 35 lat i nadal lubimy robić te same rzeczy. Wsiadamy w tramwaj numer 44 tylko po to, żeby pomknąć nim przez las i wysiąść przy wylotówce na Antwerpię. A potem przesiadać się na inne tramwaje, przemierzać dzielnicę Ixcelles, słynącą z secesyjnych budynków i małych placyków z fontannami. By w końcu wylądować w Urban Art Centre przy Rua Roosendae w dzielnicy Forest na wystawie z grafitti.
Zanurzamy się we fluorescencję w tak bardzo miejskiej Brukseli, która przypomina czasem Wrocław, albo Gdańsk Wrzeszcz, lub jakieś inne miasto, które dobrze znasz. I właśnie dlatego została stolicą Europy.
Jak za dawnych czasów włóczymy się ulicami w dzień i w nocy nie wiedząc co odkryjemy. Może wielką blaszaną bramę synagogi, albo to, że przystanki w Brukseli noszą nazwy imion: Luiza, Stefania, Albert, Rogier (…)
W oknie malutkiej i klimatycznej winiarni MG Boutique stoją czerwone tulipany. Mieszasz kawę płaską łyżeczką jakiej nigdy wcześniej nie widziałaś. A frytki belgijskie wydają się najpyszniejsze na świecie.
Właścicielka baru Renard Noir przy Rua Haute pochodzi z Armenii i mówi po serbsku. Światło mieni się kolorami nad naszymi głowami. Robimy takie same miny na zdjęciach.
To były cudowne dwa dni. Pakujemy czekoladki do walizki. Miasto wcale nie śpi o piątej nad ranem. Na stację Luisa metro przyjeżdża zbyt punktualnie. Już za Tobą tęsknię. Świat jest pełen magicznych rzeczy. To proste, wystarczy tylko chcieć tak bardzo Cię zobaczyć, a potem wsiąść do samolotu i słuchać piosenek Jacquesa Brela przez całą drogę.