Sny o Sewilli

This post is also available in: English (angielski)

Puedo escribir los versos a más de 40 grados esta noche

(Pablo Neruda)

Gdy w Galway wieje sztormowy wiatr i błyszczy ostatnie letnie słońce, wzdycham do miasta Herkulesa – boga podróżujących. Sewilla to dla mnie gorący żółty zmieszany ze skórkami pomarańczy, błękitem i malachitowym. Mosiężne bramy a za nimi ogrody jak z “Baśni Tysiąca i Jednej Nocy”. Czerwone autobusy i Santa Justa stacja pociągów, na której wysiadam lub wsiadam z wypiekami na twarzy.

Bo Sewilla, to tropikalny przystanek w podróży i myśli, że kocham. Na Sewillę patrzę zupełnie nie turystycznym okiem, gdyż nie zaliczyłam jeszcze jej landmarków. Zamiast stać w kolejkach rzucam się spontanicznie w jej przedziwną mozaikę.

Tym razem mam ze trzy godziny, żeby przypomnieć sobie miasto, do którego postanowiłam kiedyś pojechać po obejrzeniu filmu Benito Zambaro Samotne. Choć film pokazuje biedne zaułki miasta, to jest to wciąż miasto ciepło żółte z drzewkami pomarańczy rosnącymi przy krawężnikach, pełne uczuć.

Taksówkarz, starszy pan nie ma pojęcia gdzie jest Real Academia de Bellas Artes de Santa Isabel de Hungaria, której jestem ciekawa. Pyta więc kolegów, jeden z nich włącza GPS, a potem tłumaczy mojemu kierowcy jak ma jechać. Rozmawiam oczywiście po hiszpańsku wtrącając słowa portugalskie. Biały samochód wiezie mnie do centrum. Po drodze poznaję plac Piłata, który mieni się w kolorze mango. Jest w nim zaklęta cisza. Przebijamy się przez ciasne uliczki, aż dalej już nie da się dojechać.

Wysiadam więc w pobliżu katedry, poznaje przystanek tramwajowy i idę w kierunku, który wskazał mi kierowca, ale wchodzę do jakiejś akademii i znów pytam o drogę. I tak docieram do baru Cuesta del Bacalau, gdzie stoliki są ściśnięte w krótkiej uliczce pod parasolami, z których pryska przyjemnie chłodna woda. Jest chyba ze 40 stopni.Czuję się jakbym mieszkał w piekarniku – tak pisze o Sewilli poeta Pablo Neruda. Ale kelner od razu wpada na to, że potrzeba mi smoothie z lodem. Potem szuka adresu i okazuje się, że Calle Abades jest tuż za rogiem.

Przyklejam się do ściany kamienicy, by przepuścić samochód i wreszcie widzę olbrzymią bramę tyle że zmiętą. Dzwonię wielkim dzwonkiem, nikt mi nie otwiera. Teraz wiem, że akademia jest czynna tylko do 13.00. No i myślę trudno. Postanawiam odnaleźć Museo del Baile Flamenco, w którym kiedyś byłam. Przeciskam się przez uliczki, trzepoczę wachlarzem, chłonę barwy i czuję, że to miasto z jakiegoś powodu jest mi bliskie. Krążę po małych placykach, jeden z nich nazywa się Plaza de la Alfalfa i to ten sam placyk, na którym jedliśmy z Maćkiem nasze pierwsze śniadanie w Sewilli.

Muzeum flamenco jest niedaleko. Najpierw na ekranie marszczy się woda, potem tancerka naśladuje rękoma ruch fal. Tańczą nawet palce. W sali obok dostrzegam olbrzymi plakat, “Carmen de Toledo” i wyobrażam sobie, że nią jestem na pustej scenie. Na 2-gim piętrze znajduję maszynę z drewnianymi butami flamenco. Przekręcam korbkę. Obcasy zaczynają stukać. Przypomina mi się tancerka flamenco z Kadyksu z tawerny La Cava, gdy jej czerwone buty zamieniły się w ogień. Te gorące uczucia będą mnie przytulały, kiedy nadejdzie zima.

(Visited 85 times, 1 visits today)

Leave A Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *