Kadyks – port pełen światła

This post is also available in: English (angielski)

Gdy po podróży budzę się w Galway, wszędzie szukam kawy cortado. A przecież wcześniej piłam tylko czarne americano. Jednak ostatnio wpadłam w oko Hiszpanii. A Kadyks stał się moim trzecim domem, pełnym światła.

Choć aktualnie siedzę na sofie, to wciąż stoję na białym dachu naszej kamienicy gapiąc się na lazurowy Atlantyk, czerwony statek z namalowaną rybą, palmy wyrastające na tle prania z doniczek u sąsiada i smukły El Puente De La Constitución De 1812. W międzyczasie smakuję tocino de cielo, anyżowe cortadillos de cidra i malutkie yemitas, czyli tradycyjne wypieki z Confitería el Populo pod katedrą.

Potem schodzę po marmurowych schodach, otwieram ażurową bramę, wychodzę na ciasną uliczkę i niemal przyklejam się do miodowo-ceglastej ściany stuletniego budynku, gdy nadjeżdża auto, skuter lub przechodzi pies.

Za chwilę znów się zgubię w tych wąskich uliczkach, ale intuicja wiedzie mnie na Mercado de Abastos – centralny bazar, który mieści się pod doryckim kolumnami w ruinach sądu starego klasztoru de los Descalzos.
Tam w sobotę rano zjadam chrupiące tortillas de camarones – andaluzyjski specjał, czyli płaskie placuszki z krewetkami.

A pod wieczór stoiska z warzywami, rybami, chorizo zamieniają się w malutkie budki z domowym jedzeniem. I bazar staje się wielką, wypełnioną po brzegi restauracją. Naprawdę trudno znaleźć stolik ale można upolować taboret, a nawet dwa. Postawić na nim kieliszek miejscowego Viña Matalián Blanco oraz najpyszniejsze kanapki świata z saladą russą i lokalnym łososiem.

Moim zegarem jest słońce. Piję cortado pełne pieszczotliwego wiatru i układam wiersz, odpoczywając pod parasolami na placu san Fransisco, nim ruszymy na rajską plażę Bolonia. To całkiem blisko od Giblartaru i półtorej godziny autem od Kadyksu. Największe fale jakie w życiu widziałam. A skórzany pierścionek z muszelką, który kupiłam od Javiera mam cały czas na palcu.

Jednak w pięknym Kadyksie i w Andaluzji znajduję także trochę melancholii. Choćby w los pueblos biancos – białych miasteczkach błyszczących na wzgórzach, po których nieźle się trzeba wspinać. W alejach cedrowych na autostradzie, pomarańczach rozrzuconych na chodniku, wietrze ze wschodu, który zwiastuje upał, nieoczekiwanym pożarze w pobliskim Puerto Real, straconej lekcji flamenco i w integracji z sąsiadami na klatce z powodu braku prądu.

Beżowo-ruda ziemia – enamorado de la vida que a veces duel – zakochana w życiu, które czasem boli ( z piosenki Camarón de La Isla).

Tancerka flamenco wznosi ręce – skrzydła w tawernie La Cava i niemiłosiernie stepuje jakby chciała wykrzyczeć to co się nie spełnia. Moje buty są błękitne i ostrożnie stąpam po bruku zakrywając uśmiech a może łzy wachlarzem.

Gdy czuję wielkie emocje lubię przysiąść pod drzewem na cichym placu de Argüelles, moim ulubionym, gdzie dwie dziewczyny i chłopak grają przy stoliku w planszówkę, a z pomarańczowego koca na balkonie naprzeciwko, sypie się piasek. Potem przechodzą eleganckie starsze panie, miga sukienka w lisy. Trochę jakbym znalazła się w kadrze filmu Almodóvara. 

Cadiz – najstarsze miasto Hiszpanii na wybrzeżu Costa de la Luz, leży na półwyspie miedzy błękitem nieba a turkusem Atlantyku. Miasto, które świeci w moim sercu.

Kiedy siedzę już w pociągu do Sewilli, Jarabe de Palo śpiewa mi piosenkę:

Como esa calle que siempre me lleva a ese sitio al que quiero Illegacomo esa bar en la carretera en el que me paro a descansar
Me gusta como eres

Jak ta ulica, która zawsze prowadzi mnie do miejsca, do którego chcę się dostać
Jak ten przydrożny bar, w którym zatrzymuję się, by odpocząć. Lubię sposób w jaki jesteś

I może to o Kadyksie, lub całej Hiszpanii, o mojej miłości, podróży wcale nie idealnej, albo o tym co spotyka nas w życiu.

(Visited 109 times, 1 visits today)

Leave A Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *