This post is also available in:
English (angielski)
Październik rozpoczął się szybko. I nie wiem dokąd się tak śpieszy. Próbuję więc go jeszcze uchwycić przez ten ostatni tydzień. Wsłuchuję się w deszcz, który kapie, obserwuję migoczący płomień świecy. Mielę ziarna kawy, ciepło brązowe jak kasztany. Wypatruję lisa w ogrodzie. Na sobotnim bazarku w Galway zjadam domowe sushi w chwilowym słońcu. Tylko wiersz piszę już o listopadzie.
Jednak, gdy pochmurność zamazuje wszystko. A tęsknota za czymś nieokreślonym wzbiera we mnie jak morze. Wtedy wsiadam znowu z moim mężem na prom w Rossaveel i płyniemy na Inis Meáin, jedną z trzech wysp Aran na Atlantyku, całkiem niedaleko Galway.
Ultramaryna zmieszana z siwym i błękitem pruskim jest mroźna. Podnosi się i spienia na kilka metrów. Ale jednocześnie uspokaja przebodźcowany umysł.

Na wyspie jest cicho i panuje mikroklimat. Ruszamy w labirynt kamiennych murków, przy których rosną jasnozielone paprocie, brązowe wrzosy, dmuchawiec, którego nikt nie zdmuchnął, dzikie fioletowe kwiatki.

Po godzinie drogi, wdrapujemy się w końcu na jeden murek, żeby przysiąść na rozciągniętych płaskich, olbrzymich skałach i słuchać oceanu. Z oddali zerkają na nas zapewne foki. Bo one bardzo lubią obserwować ludzi. Często też mijamy rude i białe krowy, to też ciekawe zwierzęta.


Inis Meáin jest przyjemnie milcząca, a kiedy zaczyna mówić to tylko w języku irlandzkim. Pozostaje od lat bastionem tego pięknego języka. Nawet ogłoszenia o jodze, czy Halloween powieszone w pubie są tylko w języku Gealic, czyli w języku celtyckim.

Dún Chonchúir, inaczej fort Conora, to największy kamienny fort na wyspach Aran. Według legendy usypał go kiedyś olbrzym, rzucając kamieniami. Do dziś nie wiadomo do czego tak naprawdę służył. Może był miejscem jakiś obrzędów, albo po prostu twierdzą. Został zbudowany w epoce żelaza lub nawet wcześniej.
W środku zadziwiają nas archeologów dwie stożkowe, usypane z kamieni wieże lub kopce. Wspinamy się na mierzący siedem metrów mur M. z jednej strony, ja z tej przeciwnej. Z wysokości wyspa wygląda jak narysowana przez dziecko mapa. Po prostu bajkowo.


Jednak najwspanialsze odkrycie dopiero przed nami. Wędrując trafiamy na trawy, które wyglądają jak ocean, bo układają się w puszyste fale. I pachną tym jacy jesteśmy naprawdę. A w swojej soczystości rozciągają nasze podskórne sny.

Inis Meáin rozpościera się teraz w moim sercu. A w głowie rozbrzmiewa gitara i piosenka o tęsknocie za kolejną wędrówką na małej wyspie, gdzie wiatr jest ciszą. Grupa marzycieli nuci ją na promie w drodze powrotnej.
Tymczasem w ogrodzie coraz więcej liści ma miedziany kolor. Jabłka czekają, żeby upiec z nich szarlotkę. Suszą się puchowe kurtki. Kaloryfer zaczyna pykać. A październik powoli przemienia się w listopad.